Dni, które uczą wdzięczności
Nie planowałam, żeby listopadowe wpisy były smutne. Chciałam wrócić tutaj z czymś lekkim, codziennym – jak ten pierwszy śnieg, który padał w zeszłym tygodniu. Cichy, ulotny, niemal niewidoczny, topniejący jeszcze zanim dotknął ziemi. Myślałam, że to będzie spokojne wejście w listopad, że napiszę o codzienności i małych chwilach, ale życie poprowadziło mnie inną drogą.
Najtrudniejsze w ostatnich tygodniach jest to, że zmarła moja kuzynka Asia. Kilka lat temu pisałam o niej tutaj, we wpisie „Są takie Asie”. W środę, dwa tygodnie temu, o 20:15, odeszła. Jej choroba trwała kilka lat odbierając jej siły powoli, dzień po dniu, a ona mimo wszystko żyła z niezwykłą ufnością i zgodą na to, co przynosiło życie.
We wtorek, dzień przed jej odejściem, wydarzyło się coś, co zostanie ze mną na długo. Byłam u Asi razem z moją siostrą. Zabrałam jej figurkę Matki Bożej Bolesnej i obrazek ze świętymi Zelią i Ludwikiem Martin - świętymi, którzy szczególnie towarzyszą mi w ostatnim czasie. I dokładnie w tym samym momencie, kiedy weszłyśmy do domu, przyszedł Ojciec Paulin z Komunią Świętą i olejami. Wahał się wcześniej, czy zabrać Najświętszy Sakrament, bo Asia była tak słaba, że nie był pewien, czy zdoła przełknąć. A jednak posłuchał natchnienia. Przyjęła Pana Jezusa z taką wiarą i spokojem, że trudno było nie płakać. Były przy niej jej siostry z rodzinami mama, zjechała się rodzina z gór. Trwaliśmy przy niej w modlitwie.
Była wychudzona i zmęczona chorobą, a jednak w tamtej chwili piękna - piękna pokojem w oczach, piękna świętością cierpienia, której słowa nie potrafią oddać.
Figurkę i obrazek zostawiłam jej piętnastoletniej córce - niezwykle dojrzałej, wrażliwej dziewczynie. Czułam, że Matka Boża i święci małżonkowie Martin będą przy ich rodzinie w tym czasie.
W ich domu panowała atmosfera pełna miłości. Jej mąż pochylał się nad nią z niesamowitą czułością: poprawiał poduszkę, zwilżał usta wodą, głaskał delikatnie po twarzy… Każdy jego gest był jak modlitwa, jak obecność mówiąca więcej niż jakiekolwiek słowa.
To był dla mnie dzień cichych rekolekcji serca.
Wiadomość o jej śmierci przyjęłam z pokojem w sercu i z wielką ufnością, że jest w Niebie
A potem przyszedł piątek. Rano, zaraz po przebudzeniu, moje ciało nagle odmówiło posłuszeństwa. Czułam, że zaraz stracę przytomność. Zdrętwiały mi ręce, język, wszystko zaczęło wymykać się spod kontroli. Pogotowie, szybka droga do szpitala, oczekiwanie na badania, powolny powrót spokojnego oddechu… A potem wreszcie powrót do domu - z ulgą większą, niż jestem w stanie opisać.
Dziś już dochodzę do sił. Jeżdżę po lekarzach, badam się, szukam przyczyny, wsłuchuję się w swój organizm - i krok po kroku wracam do równowagi. Jednocześnie mam w sobie niemal całkowity brak energii.
Odpoczywam. Leżę, zbieram myśli, czytam, słucham. Pierwszy raz od dawna bez poczucia winy. Bliscy troszczą się o mnie. Widzę ich miłość w małych gestach - i to daje mi więcej siły niż cokolwiek innego.
Ten listopad miał być spokojny, zwyczajny. A przyniósł trudne dni, które uczą mnie wdzięczności za to, co naprawdę najważniejsze: za życie, za rodzinę, za przyjaciół, za każdy oddech, za łagodność ludzi obok, za to, że mogę być.
Bóg jest Miłością - i właśnie w takich dniach widać to najczyściej.
Dbajcie o siebie Kochane❤️




















Komentarze
Prześlij komentarz